11 September 2012

Panicz Śmierć


Oh, Death, оh Death, oh Death.
Won't you spare me over til another year?
But what is this, that I can't see
with ice cold hands taking hold of me?
When God is gone and the Devil takes hold,
who will have mercy on your soul?
Oh, Death, оh Death, oh Death.
No wealth, no ruin, no silver, no gold;
nothing satisfies me but your soul.
Oh, Death.
Well I am Death, none can excel,
I'll open the door to heaven or hell.
Oh, Death, оh Death,
my name is Death and the end is here...



Stevie przeciągnął się, a jego twarz nadal rozciągał uśmiech, który pozostał po tak nietypowo przyjemnym śnie. Otworzył oczy, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie czuje zmęczenia. To dziwne... Przecież dziś był poniedziałek. Z narastającym niepokojem zmarszczył brwi i zerknął na budzik, stojący na szafce nocnej; przeczesał palcami włosy, które ignorując ten gest nadal sterczały we wszystkie strony. Dopiero po kilku sekundach do jego świadomości dotarła godzina wyświetlana na zegarku.

- Niech to szlag! – zaklął pod nosem i zerwał się z łóżka, jednocześnie zaplątując się w pościel, w efekcie czego wylądował na podłodze, wdychając zgromadzony na niej kurz; kichnął i pociągnął nosem. – Głupi budzik – burknął i podnosząc się do pozycji siedzącej, rzucił zegarkowi mordercze spojrzenie, jakby to wszystko była jego wina. Wstał jednak szybko i pognał w kierunku łazienki. Na kafelkach, gdzie rozłożony był niebieski dywanik, poślizgnął się i wylądował na plecach. Dokładnie tak samo, jak co dzień.

- Nienawidzę poniedziałków – mruknął i podniósł się z podłogi, marudząc pod nosem coś o sprzysiężeniu się wszystkiego, co ma w mieszkaniu, przeciwko niemu. Rozmasowując stłuczone pośladki, stanął przed lustrem; spod czarnej grzywki spoglądnęły na niego niebieskie oczy, ale nie takie, jak niebo w pogodny dzień czy czysta tafla jeziora. Jego były bardziej rozwodnione, wyglądały tak, jakby jakieś dziecko malując coś farbkami za bardzo rozcieńczyło niebieski kolor wodą - nijako. Chłopak wyprężył pierś, a pod luźną koszulką zarysował się kontur całego kompletu żeber; zmarszczył brwi, a kilka piegów na jego nosie poruszyło się zabawnie. - Po prostu jestem wysportowany inaczej. – Pokiwał do siebie ochoczo głową.

Tym optymistycznym stwierdzeniem zakończył wizytę w łazience, dobrze wiedząc, że na nic innego czasu nie ma. Wpadł z powrotem do pokoju, otworzył szafę, z której wprost na jego głowę spadła kupka ubrań - skutek "sprzątania" na szybko - i zaczął przerzucać wszystkie rzeczy, robiąc jeszcze większy bałagan. W końcu, z triumfalnym okrzykiem znalazł czystą parę spodni, które od razu na siebie wciągnął. Zignorował fakt, że ma na sobie wczorajszą koszulkę, pomiętą i pobrudzoną czymś, co po bliższych oględzinach okazało się być keczupem i resztkami zaschniętych frytek. Nie przejął się tym zbytnio, zamierzając zakryć plamy kurtką i machnął tylko ręką, nie mając czasu na poszukiwania czegoś czystego. Złapał za plecak i zgarnął do niego wszystkie książki razem z zeszytami, ostatni raz rozglądnął się po pokoju, który przypominał pole działań wojennych i złapał za klucze, wychodząc na obskurny korytarz starej kamienicy.

Po zamknięciu na klucz starych, skrzypiących drzwi, zbiegł schodami w dół; profilaktycznie mieszkał tylko na pierwszym piętrze. Gdyby żył nieco wyżej, jego codzienne dzikie skoki ze schodów dawno skończyłoby się skręconym karkiem. Wypadł na zewnątrz i prawie pozbawił gruntu pod nogami idącego w stronę domu listonosza.

- Wybacz, Pat! – krzyknął tylko i uśmiechnął się przepraszająco do mężczyzny. – Spóźnię się! – wydarł się kolejny raz i wyminął węszącego przy koszach na śmieci kota.

- Zdążysz, Steve! - odkrzyknął, jak zwykle uprzejmie, listonosz i wszedł do kolejnego budynku, by rozdzielić listy.

Tymczasem chłopak zwolnił nieco, rejestrując przed sobą swoją ulubioną sąsiadkę. Uśmiechnął się przymilnie i pomachał wiecznie naburmuszonej staruszce, która nie wykonała w jego stronę żadnego gestu, wpatrując się w jego brudną koszulkę i z niesmakiem odwracając wzrok. No tak, wypadałoby zapiąć kurtkę.

- Dzień dobry pani Carlton. – Skinął kobiecie głową, nic sobie nie robiąc z jej obojętności; wiedział, że go nie znosi i z wzajemnością, ale nie mógł się powstrzymać przed sprawieniem jej dodatkowych nerwów. Jak się spodziewał, kobieta całkowicie go zignorowała, a jemu od razu poprawił się humor. Gdy tylko staruszka zniknęła mu z pola widzenia, ruszył biegiem w kierunku szkoły.



Chesterton High School - typowa amerykańska szkoła ze swoimi tradycjami i bogatą przeszłością, mieściła się w północnej części miasta Chesterton w stanie Indiana. Chociaż nie była jedyną placówką oświaty w okolicy, to jednak rocznie zrzeszała o wiele więcej uczniów niż dwie pozostałe szkoły. Poza nauczycielami, którzy w niej uczyli i jej absolwentami, nikt nie wychwalał CHS - jak to mawiała miejscowa młodzież - pod niebiosa. Dzieciaki, jak to dzieciaki, myślały tylko o tym, by opuścić jej mury. A biegnący do utraty tchu, blady młodzieniec nie wyróżniał się wcale tym, że tak tej szkoły nie cierpiał. Chciał ją skończyć i rzucić edukację na zawsze. Fach, którym miał zamiar się zająć, nie wymagał uczęszczania na uniwersytet. I chwała Bogu, jeśli w ogóle wcześniej wspomniany osobnik istniał, w co Steve czasem śmiał wątpić, zupełnie nie bojąc się tego, że zaraz może paść rażony gromem Stwórcy.

Lawirując pomiędzy innymi studentami, chłopak przeskakiwał po dwa stopnie, dziwiąc się, że jeszcze stoi na nogach, a nie, jak to miał w zwyczaju, leży na podłodze. Nie minęło nawet dwadzieścia sekund, a dobiegł już do drzwi, potrącając przy okazji jakiegoś okularnika, który zachwiał się pod ciężarem książek, niesionych w ramionach i wylądował w krzakach hortensji.

- Wybacz, stary! – krzyknął Steve, nawet nie patrząc na nieszczęśnika. Gdy już dobiegał do klasy historii, gdzie rozpoczynał lekcje, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech ulgi, został brutalnie wepchnięty na ścianę i silnymi dłońmi do niej przyparty. Na jego twarzy widać było przerażenie, które jednak szybko zostało zastąpione szerokim uśmiechem.

- Prawie się spóźniłeś, Steve - powiedziała niska dziewczyna, lustrując go przenikliwym spojrzeniem.

- Cześć, Vea. Czy mnie wzrok nie myli? Do swej gamy kolorów na głowie, dodałaś nowe pasemka? Co to za rodzaj czerni tym razem?

- Nie podlizuj się, Death – mruknęła ze złowieszczym uśmiechem dziewczyna, choć widać było, że nieco ją udobruchał. – Miałeś temu staremu piernikowi nie podpadać – dodała, zupełnie ignorując jego pytanie. Chłopak przewrócił tylko oczami i spojrzał na przyjaciółkę z pobłażliwym uśmiechem. Zapewne wielu ludzi stwierdziłoby, że ma dziwny gust, co do dobierania sobie przyjaciół. Miał ich dwóch. Dziewczyna, stojąca przed nim, była jednym z nich. Niska i drobna jak na te osiemnaście lat, ale to jej wcale nie przeszkadzało w dokładaniu wyższym i o większej od siebie masie osobnikom płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie. Obrała sobie za punkt honoru obronę tych słabszych, czyli między innymi Steva, przed chłopakami z drużyny futbolowej.

- Anderson nie ma mnie czym zastraszyć - odparł chłopak spokojnie.

- Tja, wiesz, że jemu wystarczy byle powód – wytknęła Vea, nie mając zamiaru odpuścić.

- No tak. Na przykład to, że z premedytacją przeszkadzasz mi w dotarciu na jego lekcję na czas...

Dziewczyna zmarszczyła brwi, mając na końcu języka kolejną ciętą ripostę, ale w chwili, gdy otwierała usta, by ją wypowiedzieć, rozbrzmiał dzwonek, tym samym ratując Steva od wysłuchiwania kolejnych jej uwag. Chłopak uśmiechnął się promiennie i poczochrał przyjaciółce włosy, po czym, zanim ta zdążyłaby zareagować, wpadł do klasy historii gdzie siedziała już większość uczniów; dostrzegając siedzącego w ostatniej ławce nieco pulchnego chłopaka, o przyjaznej twarzy, blond włosach i okularach przesłaniających zielone oczy, ruszył w jego stronę.

- Panie Death. A pan dokąd? - Donośny głos nauczyciela, właśnie zajmującego miejsce za biurkiem, zatrzymał Steva w połowie drogi na koniec klasy. - Może pan dziś usiąść przede mną - dodał z podejrzanym uśmieszkiem na ustach i wskazał dłonią wolną ławkę, dokładnie przed sobą.

- Ależ panie Anderson, nie ma potrzeby, bym zajmował miejsce na samym przedzie. Nie wiem czy jestem godzien… - Kąciki ust chłopaka drgnęły lekko, chcąc wykrzywić się w ironicznym uśmiechu, ale na szczęście wciąż tworzyły cienką, prostą linię.

- Profesorze! On ma całkowitą rację i pierwszy raz się z nim zgodzę. Tylko nieliczni są godni zasiadania w miejscach tuż przed pańskim biurkiem! - wykrzyknął, stojący przy oknie, chłopak o piskliwym głosiku. Steve przesunął spojrzenie z twarzy nauczyciela, po raz kolejny zarejestrowawszy fakt, że nie należał on do przystojnych; mężczyzna przed czterdziestką, chudy choć nie wychudzony, z wąsikiem i siwiejącymi włosami.


- Owen, zamiast udawać takiego wazeliniarza, może od razu wyliżesz psorowi buty na wysoki połysk? – syknął Steve, a w klasie zapanowała cisza. Chłopaczek z przylizaną grzywką prychnął z oburzeniem, zerkając na swego ulubionego nauczyciela, po czym odezwał się głośno:
          - Nazywam się William Owen II i chcę, by tak się do mnie zwracano. - Wycelował nos w sufit. Klasa zafalowała; kilka osób prychnęło pod nosem, nie ważąc się na coś innego. Vea, która zaraz po przyjacielu weszła do klasy, wpakowała głowę pod ławkę, przed którą siedziała, by choć trochę stłumić śmiech, ale jakoś jej nie wyszło. Tymczasem nauczyciel stanął za biurkiem z zaciekawieniem przyglądając się odgrywającej się w klasie komedii, jednak po chwili, z niejakim żalem stwierdził, że wypadało, by to przerwać.

- Death, McAllen siadajcie. Death zostajesz godzinę po lekcjach. A teraz przejdźmy w końcu do historii.

No i się zaczęło…



…no i się skończyło.

Nareszcie – pomyślał Steve, pakując do plecaka swoje rzeczy; czując jak ktoś ciągnie go za włosy, odchylił głowę do tyłu i spojrzał na triumfującą minę Vei.

- Tylko mi nie mów…

- …a nie mówiłam?

- Miałaś tego nie mówić, Charlotte. – Steve uśmiechnął się szeroko, co nie było najlepszym pomysłem. Dziewczyna zesztywniała i jedną ręką złapała Steva za gardło.

- Nigdy... Nie mów... Do mnie... Charlotte... - warknęła, po każdym słowie mocniej zaciskając palce na jego szyi. - Jasne? - Jej wyraz twarzy zmienił się diametralnie, gdy cofnęła dłoń i uśmiechnęła się przyjaźnie, strzepując z ramienia chłopaka włos.

- Vea, przerażasz mnie czasami, wiesz? – mruknął Steve i zerknął ponad głową dziewczyny. – Prawda Arnold?


- Dokładnie tak. Ja tam się cieszę, że jest po naszej stronie.
- I widzisz? Nie przeszkadza mu zwracanie się do niego pełnym imieniem.

Dziewczyna rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie i, biorąc obu chłopaków pod ramię, ruszyła w kierunku wyjścia z klasy.

- Zjemy na zewnątrz, czy chcecie iść na stołówkę? - spytała, wyglądając za okno, gdzie słońce już mocno świeciło.

- Wiesz, że nie lubię słońca, Vea – przypomniał jej Steve, wychodząc za Arnim z klasy historyka. – Ja tam wolę stołówkę – dodał jeszcze i klepiąc przyjaciół w ramię, popędził w stronę wspomnianego pomieszczenia.

- Myślisz, że wywali się na tej kałuży, której jeszcze nie sprzątnęła pani Huggins? – spytał Arni, poprawiając okulary na nosie; miały nieznośną tendencję do zsuwania się na sam jego czubek.

- Daję piątaka, że zaliczy glebę - odpowiedziała dziewczyna, uważnie patrząc, jak Steve nieuchronnie zmierza ku mokrej powierzchni, najwyraźniej jej nie widząc.

- Przyjmuję - odparł Arni wbijając spojrzenie w plecy przyjaciela; ten stanął jedną nogą w kałuży i poleciał w przód, ślizgając się na obcasie buta, w efekcie czego wpadł na grupkę pierwszoklasistów. Okularnik wydał z siebie triumfalny okrzyk, gdy Steve złapał równowagę przytrzymując się warkocza, jakiejś dziewczyny. - Wisisz mi pięć dolców, Vea.

- Niech to szlag. – Dziewczyna zmarszczyła brwi i rzuciła przyjacielowi mordercze spojrzenie. – Masz, łachudro. – Wyciągnęła z kieszeni pomięty banknot i wręczyła go chłopakowi. W czasie, gdy Arni z lubością przyglądał się swojej wygranej, Steve stanął twardo na nogach i puścił warkocz dziewczyny. Wysoka blondynka, która mogła być albo modelką, albo koszykarką, jęknęła i obróciła się w stronę chłopaka.

- Patrz, jak chodzisz, idioto! - wydarła się na pół korytarza i zamachnęła się, odbijając na policzku zdezorientowanego Steva, czerwony ślad swojej dłoni; chłopak mrugając oczami nawet nie zauważył, gdy zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z mokrą podłogą. – Kretyn. – Obrzuciła go jeszcze zniesmaczonym spojrzeniem i, odwracając się na pięcie, odeszła w swoją stronę.

- Ha! – Vea momentalnie odebrała załamanemu Arnoldowi banknot. – Zawsze niezawodny Steve. Okularnik mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i podszedł do rozciągniętego na podłodze przyjaciela, którego złapał za ramię i pociągnął do góry.

- Wisisz mi piątaka.

- Co? Za co?

- Za to, że nie złapałeś się tej szatynki za tobą. Nie wywaliłbyś się.

Steve uniósł wysoko brew i podrapał się po nosie, jak to zawsze czynił, gdy nie wiedział, co się wokół niego dzieje, czyli praktycznie zawsze za wyjątkiem kilku szczęśliwych dni.

- Em… - Otworzył usta, ale po chwili je zamknął, nie wiedząc, co może powiedzieć. – Znaczy, że…

- Nie wysilaj się i tak ci nie wyjdzie. - Vea, która właśnie do nich dołączyła, uderzyła obu otwartą dłonią mocno w plecy; gest ten wydał głuchy dźwięk, a Steve i Arni jęknęli.

- Vea, kochana. – Arni utkwił wzrok w postaci przed nimi i przygryzł wargę. – Zmierza w naszą stronę twój adorator. Cieszysz się?

- Co?! - Dziewczyna podskoczyła i skryła się za plecami Steva. - Nie ma mnie... Zachorowałam na malarię... Rusz się, Steve, niedaleko jest toaleta, schowam się...

- Kiedy on cię już zauważył – mruknął chłopak, widząc jak wysoki brunet z uśmiechem na ustach, poprawiał niesforną czuprynę i używał odświeżacza do ust. – I chyba się szykuje na spotkanie – dodał, czując jak dziewczyna, która do tej pory trzymała ręce na jego plecach, zwolniła uścisk; zaraz potem do jego uszu dotarł odgłos jej tenisówek, oddalający się w przeciwną stronę.

- Vea! Kochanie, czekaj! - Przewodniczący szkoły biegnący za swą czarnowłosą miłością, stał się dość popularnym widokiem. Arnold i Steve parsknęli śmiechem i sami ruszyli w stronę stołówki.

- Jak myślisz, odważy się ją pocałować po tym jak ostatnim razem złamała mu nos? - spytał Steve, oglądając się za siebie.

- Myślę, że tak. Zein jest na tyle głupi, że pewnie spróbuje. Swoją drogą to ciekawe, że chłopak wciąż się nie poddał.

- Taa... Jak tak dalej pójdzie to biedak skończy w rowie. - Stevie zaśmiał się i po chwili podskoczył gwałtownie. Arni spojrzał na niego zdziwiony. - Zaraz wracam - mruknął Death i wyciągając komórkę z kieszeni, ruszył w stronę toalet. Kiedy znalazł się już w męskiej ubikacji i zamknął za sobą dokładnie drzwi, przez chwilę stał w miejscu nasłuchując; gdy żadne odgłosy nie dotarły do jego uszu, zajrzał jeszcze do trzech kabin, a gdy i w nich nie natknął się na jakiegoś użytkownika, odetchnął z ulgą, po czym usadowił się na klozecie, odbierając telefon z nietęgą miną.

- Halo?

- JUNIOR! – W słuchawce odezwał się nieco świszczący głos. – JAK MIJA ŻYCIE SYNU?

- Powoli, ekscytująco, tak jak twoje, jest pełne wrażeń, tato.

- A JAK TAM BILANS STRAT? BO WIESZ… - Głos urwał się na chwilę, a w między czasie dało się słyszeć przytłumione siorbanie - …NA HAWAJACH TO TYLKO DRINKI, KOŚCI I CIEKAWI TOWARZYSZE.

- Chyba towarzyszki... - mruknął cicho Steve, a głośniej dodał. - Czyli wakacje na emeryturze są udane? - Celowo pominął milczeniem pierwsze pytanie.

- EJ! MŁODY! JAK TY TRAKTUJESZ TATUSIA? – Tym razem to ojciec chłopaka zignorował jego pytanie; o tak, w tym byli do siebie podobni.

- Przyślesz mi w liście parasolkę z drinka? Takiej z Hawajów to jeszcze nie mam... - Co z tego, że żadnej innej też nie miał?

- O! I WIELKIEGO PLUSZOWEGO DELFINA! – Wydawało się, że ojciec Steva zapomniał, że nie on tu jest dzieciakiem. – WŁAŚNIE! JAK MRUCZYSŁAW SIĘ MIEWA?

- Nie żyje.

- CO?! JAK TO? PRZECIEŻ MIAŁEŚ SIĘ NIM ZAJMOWAĆ! ON NIE MÓGŁ UMRZEĆ… PRZECIEŻ… MÓJ MRUCZUŚ? – Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zupełnie zapomniał o tym, że gdyby faktycznie wspomniany Mruczysław umarł, wiedziałby o tym.

- Taak... Niesamowicie mi przykro. Teraz biedny spoczywa w swojej fioletowej trumience... - powiedział Steve dramatycznym głosem. Szczerze mówiąc to Mruszysław i tak zawsze sypiał w swojej fioletowej trumience...

- NIE MOGĘ UWIERZYĆ… PRZECIEŻ JESZCZE NIEDAWNO SIĘ Z NIM BAWIŁEM. BYŁ ZE MNĄ OD TYLU LAT… MÓJ MRUCZYSŁAW… - Głos mężczyźnie kompletnie się załamał, ledwo powstrzymywał się, by nie wybuchnąć płaczem; naprawdę był przywiązany do Mruczka. Steve natomiast westchnął żałośnie, ledwo powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.

- Tak, mi też go będzie brakowało. Ale zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach jako ten milusi, puszysty mały króliczek...

- STEVE! JA… JA WRACAM, ZARAZ ZAREZERWUJE BILET… BIEDNY MRUCZYSŁAW… - Jeszcze przez chwilę słychać było mamrotanie pod nosem, po czym tata Steva zamilkł na zastraszająco długą chwilę – JUNIOR! CZEKAJ NO… PRZECIEŻ MRUCZEK I TAK JEST MARTWY!

- Ach, rzeczywiście! - W słuchawce dało się słyszeć ciche klapnięcie, gdy Steve uderzył się otwartą dłonią w czoło.

- CZY TY CHCESZ WPĘDZIĆ BIEDNEGO, STAREGO I ZAPRACOWANEGO OJCA, KTÓREMU POWINIEN NALEŻEĆ SIĘ SZACUNEK, JAKO NAJWIĘKSZEMU I NAJWSPANIALSZEMU REPREZENTANTOWI SWOJEGO FACHU, DO GROBU?

Steve odsunął od siebie słuchawkę, by nie parsknąć w nią śmiechem.

- Tatku, ależ ja cię szanuję. Nawet jako tego, którego żaden grób nie chce.

- SKORO MOWA O GROBACH… - Rozmówca chrząknął, a gdy przemówił ponownie jego głos nie był już taki wesoły i beztroski jak u dzieciaka - …JAK IDZIE ZBIERANIE ŻNIW?

- Idzie jak po maśle. Na dziś mam kolejne zlecenia. - Steve również spoważniał i odchrząknął znacząco.

- DOSKONALE! – wykrzyknął uradowany mężczyzna. – ODWIEDZIŁBYŚ STAREGO OJCZULKA. WSZYSCY TU O CIEBIE PYTAJĄ, NAWET PANNA HISTERIA.

- Naprawdę? - Nastolatek wyraźnie się ożywił. Histeria była poważaną w ich kręgach osobistością, a on zawsze na tych wszystkich oficjalnych przyjęciach nie mógł się powstrzymać od zaglądania w jej przesadnie wyeksponowany dekolt. No, ale co poradzić? Miał wtedy jakieś czternaście lat...

- OCZYWIŚCIE. PYTAŁA GDZIE JEST TEN SŁODKI, PYZATY CHŁOPCZYK, KTÓRY TAK JĄ BAWIŁ.

Steve'owi momentalnie zrzedła mina.

- Już dawno przestałem być pyzaty - oświadczył obrażonym tonem.

- ZNACZY PANNA HISTERIA JUŻ CIĘ ZA POLICZKA NIE WYTARGA – podsumował optymistycznie jego ojciec.

- Tato… - chłopak miał powiedzieć coś jeszcze, ale w tej samej chwili, gdy otwierał usta, ktoś otworzył cicho drzwi i wszedł do toalety. Steve w duchu podziękował Bogu, że łazienka ma kształt litery "L"; na jej dłuższym boku znajdowały się kabiny, a na krótszym umywalki i pisuary. Z jednego ktoś właśnie korzystał; brunet przyciskając do ucha telefon, wyraźnie słyszał kapiący do muszli mocz.

- STEVE?

- Muszę kończyć - szepnął chłopak tonem, który miał oznaczać jego niesamowite rozżalenie tym faktem.

- CO… NIE CHCESZ JUŻ POGADAĆ Z OJCEM? TAK PO PRAWDZIE TO WŁAŚNIE SIEDZĘ W KIBLU I UKRYWAM SIĘ PRZED DEPRESJĄ… ECH, CO ZA KOBIETA… SYNU? – No i znowu zignorował słowa pierworodnego.

- Muszę kończyć, tato - powiedział nieco głośniej, teraz wsłuchując się w odgłos wody lejącej się do umywalki. - Zadzwonię później...

- UCIEKASZ MI – stwierdził smutnym głosem pan Death. -  ACH, W TAKIM RAZIE ZADZWONIĘ DO WUJKA GROZY.

- Super, pozdrów go ode mnie... Pa, tato - powiedział Steve i szybko się rozłączył. Wyszedł z kabiny i wyszczerzył się do suszącego ręce chłopaka, po czym opuścił toaletę, automatycznie ruszając w stronę stołówki.



***



Brunet zbiegał po schodkach prowadzących od wyjścia z college'u, prawie że skręcając sobie kostkę na ostatnim stopniu; wylądował dość pewnie, jak na swoje możliwości, na stałym gruncie i wyszczerzył się triumfalnie do przyjaciół, mając nadzieję, że tym razem nie zakładali się o to, czy się przewróci. Siedzieli na ławce w cieniu, chroniąc się przed ostrym popołudniowym słońcem; podszedł do nich szybko i opadł na siedzenie obok Arnolda.

- Anderson to sadysta... Kazał mi naostrzyć wszystkie ołówki. WSZYSTKIE! Wyobrażacie to sobie? Mam odcisk na palcu - poskarżył się i pokazał im swój palec wskazujący. – Boli! – jęknął i podsunął Vei pod nos palucha. – Podmuchaj.

Arnold odepchnął dłoń Steva spod nosa przyjaciółki.

- Nie radzę, stary. Nie chcesz chyba skończyć, jak biedny Zein?

- Vea! Co zrobiłaś Zeinusiowi?

- Nic. Spadł ze schodów. Mam nadzieje, że to mu coś w głowie poprzestawia.

- Wiesz, nie liczyłbym na to – mruknął okularnik i podniósł się z ławki.



Reasumując, dzisiejszy dzień Steve mógł zaliczyć do tych znośnych. Nie licząc dodatkowej godziny w towarzystwie Andersona i średnio satysfakcjonującej rozmowy z ojczulkiem, był zadowolony. Na tyle zadowolony, że gdy już pożegnał się z Veą i Arnim na skrzyżowaniu, na którym zawsze się rozdzielali, ostatni kawałek drogi przebył w lekkich podskokach, tym razem pamiętając, by się nie potknąć na tej szesnastej płytce chodnikowej, którą zazwyczaj zaliczał.

Kiedy po drugiej stronie ulicy dostrzegł Pata, skinął mu głową, nie zwracając uwagi na podziw, z jakim się mu przyglądał. W końcu dotarł do domu w jednym kawałku, nie? Chociaż z drugiej strony wyraz twarzy listonosza mógł być spowodowany nagłym pojawieniem się w oknie pani Carlton.

Steve, udając, że nie widzi starszej pani, stojącej za firanką, wbił wzrok przed siebie i już po chwili stał na klatce schodowej swojego domu. Z szerokim uśmiechem, wciąż widniejącym na twarzy, wbiegł po schodach na górę, ani razu się nie potykając i zatrzymał przed, tak dobrze znanymi mu, drzwiami; wsunąwszy rękę do kieszeni, by sięgnąć po klucze, ze zdziwieniem stwierdził, że ich tam nie ma. No tak, przecież wszystko nie mogło pójść tak dobrze…

Po kilkusekundowej konsternacji palnął się w czoło i zdjął plecak z ramienia; przecież rano chyba wrzucał klucze do jednej z kieszeni. Włożył dłoń tam, gdzie spodziewał się je znaleźć, lecz szukał na próżno. Po kilku minutach gniewnych prychań, w końcu odwrócił plecak do góry nogami, a cała jego zawartość wylądowała na brudnej podłodze. Dłoń Steva po raz kolejny uderzyła z głośnym plaśnięciem o jego czoło. No tak. Klucze nadal spokojnie spoczywały w kieszeni kurtki, przewiązanej w pasie.

Przeklinając pod nosem otworzył drzwi i kilkoma kopniakami zgarnął swoje rzeczy do mieszkania, w którym panował półmrok, jako że na zewnątrz słońce pomału chyliło się ku zachodowi. W zaćmionym pokoju powitał go dość dziwny widok. Bo nie co dzień, gdy wraca się po ciężkim dniu do domu, marząc o chwili spokoju i dłuższym momencie poleżenia na łóżku i przymknięciu powiek, choć na chwilę, widzi się parę krwisto czerwonych punkcików unoszących się kilka metrów nad ziemią, jarzących się jak dwa rubiny, prawda? Zwłaszcza, jeśli owe punkciki znikają na sekundę czy dwie, tak jakby przykrywały je powieki.

Steve ledwo powstrzymał jęk zrezygnowania. Podszedł nieco bliżej, nie spuszczając wzroku z żarzących się punkcików i nerwowo obciągając koszulkę. Po omacku odnalazł lampkę stojącą na szafce i ją zaświecił, spoglądając w miejsce gdzie błyszczały nieco przyćmione, czerwone kulki.

- Miałeś siedzieć w trumience…

- Ja już nie chcieć fioletowa trumna. Teraz modny być róż.

- A skąd ty to wiesz? – Chłopak usiadł na łóżku i zaplótł dłonie na piersi, wlepiając spojrzenie przed siebie.

- Ja czytać najnowsze Cosmo Girl!

- Znaczy, że ciebie też mam przefarbować?

- Nie. Lubić swoje futerko, ale nie trumienka. Trumienka zeszłosezonowa.

- Aha… A co powie na to tatuś?

- Tatuś już załatwić sobie różowa trumienka!

- O ludzie… Ja naprawdę mam patologiczną rodzinę…

- Mruczek się zgadza i ma zlecenie. Chcieć posłuchać?

- A czy mam inne wyjście? – spytał Stev z wyraźną rezygnacją w głosie, patrząc na fioletowego gryzonia.

- Nie. - Mruczysław-króliczek przykicał w pobliże Steva i odchrząknął znacząco.

- Zgubiłeś łapkę… - Steve wskazał głową leżącą na pościeli kończynę; specjalnie przeciągał rozmowę i odwracał uwagę Mruczka. A ten, jak spodziewał się tego Steve, momentalnie podchwycił temat i zaczął melodramatycznym tonem:

- Mruczek mieć ciężkie życie jako zombie, a wredny Steve się z niego śmiać...

- Ja? No gdzieżbym śmiał? Z ciebie? Nieee… - Chłopak momentalnie zaprzeczył, udając świętego. – Zaraz cię naprawimy. Gdzie ja dałem ten klej… - Zerknął do jakiejś szafki, a nawet pod łóżko. – Hm, na ślinę? – spytał, gdy nie znalazł tubeczki.

Króliczek podniósł jedną z kostek, która odpadła i cisnął nią w Steva, trafiając prosto w czoło. - Iść do Diabła! Albo nie, wujek cię lubić...

- Ale ja chętnie! – odparł z uśmiechem nastolatek. - To mój ulubiony wujek - oświadczył. Mruczek wciągnął powietrze przez swoje wystające zęby, co wywołało świszczący dźwięk.

- To wysłać cię do... cioteczki Pychy! - wykrzyknął triumfalnie.

- O nie! Ja się nie zgadzam! Nie masz takich praw, mój rozpadający się i śmierdzący przyjacielu.

Zwierzak-zombie roześmiał się demonicznie, co w końcu wywołało kaszel; gdy w końcu złapał oddech odezwał się:

- Ty mieć w pamięci Pycha, a ja przedstawić ci zlecenie. Nie przeszkadzać.

Steve wywrócił oczami i przesunął palcami po wargach, udając, że zamyka je na zamek. Usatysfakcjonowany Mruczek wkręcił sobie brakującą kość w łapkę i ze spokojem wyciągnął zza żeber zwój papirusu. A Steve pokornie czekał, przyglądając się jak królik-zombie, z resztką fioletowego futerka drapie się łapką, z której został tylko kikut, po łebku. Swoją drogą, chłopak od zawsze zastanawiał się, co skłoniło jego ojca do ożywienia zwierzaka. Może fakt, że za życia był to jego pupilek?

- Trzy lata, meksykańczyk, malaria. Termin mieć do jutra.

- A jak ja nie wywiązać się z termin? – spytał, a zaraz potem prychnął pod nosem. – Zarażasz mnie, wiesz? Czyli jak zawsze do północy mam czas?

- Si, senior. Chcieć tłumacz?

- Kogo byś mi zaproponował, gdybym się zgodził?

- Senior Umarlakos.

- W takim razie podziękuję. Co to za problem, co? Zawsze sobie dawałem radę.

- Tak. To tyle być na dziś. Ja iść do zoologicznego. Tam być nowa dostawa królików i Mruczek widzieć taka ładna, biała króliczka. Szkoda, że żywa...

Steve zachłysnął się powietrzem i uderzył pięścią w klatkę, by odzyskać oddech.

- Poproś tatusia, może ci przyśle jakąś z Hawajów.

- Nie. Hawajskie być za bardzo opalone. Ja woleć te blade.

- Pomaluje się jej futerko na jasno i będzie jak... martwa!

- Gdzie ja zostawić ten numer do Pychy... - Mruczek zaczął zaglądać sobie między żebra. Chłopak wyszczerzył się tylko, bo właśnie sobie przypomniał, że jakiś tydzień temu, gdy królik próbował go, jak dziś, postraszyć, spalił jego książeczkę adresową. Mruczysław machnął łapką i westchnął. - Ja iść do ten zoologiczny, bo mi go zamkną i nie zdążyć odwiedzić Kazimiery.

- Kazimiery?

- No Kazia. Ta biała króliczka. Ona lubić moje futerko.

- Skąd to wiesz, skoro ona nie mówi? – spytał Steve i podniósł się, zmierzając przez zaśmiecony pokój do szafy.

- Ja to wiedzieć. Za każdym razem jak przychodzić, ona gapić się na moje futerko. - Wskazał na wyliniałe kępki fioletowej sierści.

- A nie pomyślałeś, że to dlatego, iż nie wyglądasz zbyt korzystnie? – Nastolatek zerknął na zwierzaka przez ramię, szukając czegoś zawzięcie w szafie. Królik prychnął.

- Steve zazdrościć, bo być pryszczaty, chudy i brzydki - odparł i po chwili już go nie było.

- A idź w cholerę, mały potworku – burknął brunet i po chwili krzyknął triumfalnie, całkowicie zapominając o Mruczku; wyprostował się, dumnie dzierżąc w dłoni miniaturową kosę.

Z uśmiechem schował do kieszeni telefon i przerzucając przez ramię czarny, długi płaszcz, ruszył do łazienki, gdzie ze zrezygnowanym westchnieniem wszedł do kabiny prysznicowej i zasunął za sobą drzwiczki.

- Czemu akurat to musiało wypaść w tym miejscu… - Mówiąc "to" miał na myśli dogodny punkt do przemieszczania się. Westchnął ponownie, powiedział zwyczajową formułkę i powtórzył to, o czym poinformował go Mruczek, po czym przekręcił oba kurki w prawo.

W łazience rozległo się głośne pstryknięcie, a kabinę prysznicową rozświetliło jasne, niemal oślepiające światło; gdy zniknęło Steva nigdzie nie było.



Nad niewielką, Meksykańską wioską, liczącą sobie zaledwie kilkuset mieszkańców, świecił jasno księżyc, co jakiś czas zasłaniany krążącymi po niebie chmurami; nawet gwiazdy płonęły dziś intensywniej, jakby starały się dorównać swemu olbrzymiemu towarzyszowi.

Wioska spała spokojnym snem, tylko w jedynej w tej okolicy spelunie, wciąż trwała zabawa; głośne krzyki, śpiewy, piski starszych i młodszych kobiet, kilku mężczyzn stojących na zewnątrz i opierających się o balustradę na werandzie. Tak, tutaj życie nie zamierało nawet w nocy.

Steve wylądował w wielkiej kałuży, doszczętnie mocząc buty i nogawki spodni.

- Szlag by to... - mruknął i rozejrzał się dookoła; dostrzegając dwójkę mężczyzn uważnie mu się przyglądających. Nie wiedzieć czemu, poczuł dziwny impuls, by spojrzeć na siebie i upewnić, że ma ubranie, bo przecież w mieszkaniu je miał, prawda?

Odetchnął z ulgą, stwierdzając, że to nie brak odzienia wprawił mężczyzn w osłupienie; uśmiechnął się do nich nonszalancko, a przynajmniej tak to miało wyglądać i nie zwracając uwagi na ich spojrzenia, jak gdyby nic, ruszył przed siebie, wypatrując jakiegoś wyraźnego znaku, który wskazałby mu drogę; czarna peleryna powiewała lekko na jego ramieniu, a miniaturowa kosa wystawała mu spod pachy.

Ruszył dróżką pomiędzy małymi domkami, w bardziej opustoszałą i cichszą część miasta. Przy wyjątkowo obskurnym domu siedział wychudzony pies o czarnej i skołtunionej sierści, spokojnie przyglądający się przechodzącemu obok chłopakowi. Nie zareagował nawet, gdy Steve klasnął w dłonie, chcąc go przepłoszyć czy też zmusić do ruchu; przekrzywił tylko łeb i podrapał się łapą za uchem.

- Mogę to chyba wziąć za znak - mruknął chłopak do siebie i obszedł psa, kierując się w stronę drzwi domu. Nie przeszedł nawet pięciu kroków, gdy zatrzymał się, klepiąc dłonią w czoło, jak to miewał w zwyczaju. – Cholera… - jęknął, przypominając sobie, że o czymś zapomniał. No tak, jedna z żelaznych reguł jego fachu, o której mu tatuś zawsze przypominał, gdy tylko miał okazję: tylko umierający widzi Śmierć. Tak jakoś to szło; Steve, by odwiecznej tradycji stało się zadość, pstryknął palcami, a gdy upewnił się, że nikt ze śmiertelnych go nie widzi, co poznał po tym, że pies przekrzywił łeb i przestał na niego warczeć, najnormalniej w świecie wszedł do domu.

Zaraz po wejściu do środka znalazł się w skromnie urządzonym pokoju, prawdopodobnie służącemu jako jadalnia i salon. Na niewielkim drewnianym stoliku płonęło kilka świeczek, a kilka metrów dalej były następne drzwi. Gdy przekroczył ich próg para dużych, brązowych oczu małego meksykanina momentalnie została w nim utkwiona. Dwójka dorosłych, siedząca przy łóżku dziecka nie zwróciła uwagi na wchodzącego do pokoju nastolatka.

- Mamá… – wychrypiał maluch, cichutkim, ledwo dosłyszalnym głosem, nie odrywając wycieńczonych oczu do Steva. – Co to za chłopak? – Nie miał tyle siły, by wskazać dłonią w stronę drzwi, ale jego spojrzenie mówiło samo za siebie. Kobieta ze spokojem spojrzała dokładnie w miejsce, w które wpatrywał się chłopczyk, a nie widząc nikogo, czego się zresztą domyślała, odwróciła się ponownie ku synowi. Odgarnęła jego mokrą od potu grzywkę z czoła i uśmiechnęła się czule.

- Nikogo tu nie ma, kochany - powiedziała cicho i spojrzała z zrezygnowaniemna męża. - Jest coraz gorzej... - szepnęła w jego stronę.

- Doktor mówił abyśmy się cudów nie spodziewali, to śmiertelna choroba – odpowiedział spokojnym głosem; już dawno przywykł do nieuchronności tego wydarzenia i pogodził się z nim, choć oddałby wszystko, by uzdrowić syna.

- Ale tam ktoś jest… - Marco nie dawał za wygraną, choć jego ciałem wstrząsał ostry kaszel, a mięśnie płonęły tępym bólem. – Naprawdę…

Steve, do tej pory bez ruchu przyglądający się tej scenie, z westchnieniem podszedł do łóżka chorego i uklęknął po jego drugiej stronie. A tatuś mówił: nie współczuj, wyrzuty sumienia cię zabiją.

- Cześć, Marco - odezwał się cicho, mimo tego, że wiedział, że nikt oprócz chłopca nie może go zobaczyć, ani usłyszeć. Chłopaczek nie odpowiedział od razu, wlepił w Steva swoje bladoniebieskie oczy i zmarszczył nieznacznie brwi.

- A kim pan jest? – zapytał, zapominając na chwilę o rodzicach i bólu mięśni.

- Przyszedłem cię stąd zabrać - odpowiedział po chwili wahania Steve. - Już nie będzie cię bolało...

- Jesteś aniołem?

- Nie... nie do końca.

- To kim?

- Jestem Śmiercią - powiedział Steve starając się, by jego głos zabrzmiał dostojnie. Tatuś powtarzał: bądź szczery, lepiej to zniosą. Chłopczyk wybałuszył na Steva oczy i gdyby nie był tak słaby, na pewno wybuchnąłby śmiechem, ale dlatego, że był i nawet śmiech sprawiał mu trudności i ból, potrząsnął tylko głową.

- Kłamczuch. Nie wyglądasz na śmierć.

Steve oburzył się i prychnął.

- Nie kłamię! Zobacz, mam kosę. - Wyciągnął zza pleców swój miniaturowy atrybut śmierci.

- Nie wierzę ci.

Nastolatek zmarszczył brwi, zastanawiając się jak przekonać dzieciaka.

- Poczekaj chwilę – mruknął i ruszył do drzwi, których przedtem nie dostrzegł, a które po ich otworzeniu okazały się być wejściem do łazienki. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie zwracał zbyt szczególnej uwagi na jego wyposażenie, po prostu narzucił na ramiona czarny, sięgający podłogi płaszcz, chwycił w dłonie kosę, która znacznie urosła i już miał wyjść, gdy znowu sobie coś przypomniał: tatuś mówi, że ważny jest efekt. Więc dla efektu, Steve zarzucił na głowę kaptur. Gdy ponownie zjawił się w sypialni chłopczyka, ten otworzył szeroko oczy i wydał z siebie ciche "ooo". Steve zadowolony z jego reakcji przybrał jedną ze swoich ulubionych póz, opierając kosę na ramieniu i szczerząc zęby spod kaptura przysłaniającego połowę twarzy.

- Madre… Mamá, zobacz. – Chłopak zdobył się na wskazanie rączką Steva. – Już przyszedł… Pan Muerte już jest...

5 comments:

  1. Wow, niesmowite... No, aż nie wiem, co powiedzieć. Wciągnęło mnie to. I straaasznie żałuję, że to już koniec. Muszę przyznać, że Steve zdecydowanie wzbudził moją sympatię. :) Polubiłam go. :) I wszystko jest takie nieprawdopodobne, ale zarazem bardzo oryginalne. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że znalazłam tą Bibliotekę. :) Wszędzie gdzie sięgnę (chociaż może to wina tego, że szukam w złych miejscach) jest tylko powtarzanie tych samych wzorców- akademia pełna wapirów, wampir zakochany w dziewczynie, dziewczyna w wampirze itd., a tu? Króliki zombie, rodzinka grzechów, diabłow, śmierci i kto wie jeszcze czego, bohaterowie wzbudzający ogromną sympatię... I w dodatku tyle fantastyki, którą ostatnio pokochałam. ;) Po prostu cud, miód i malinki. :)
    Chciałam dodać jeszcze coś, co według mnie warto by było poprawić (bo sama piszę i wiem, że taka opinia bywa bardzo pomocna), ale uwierz mi, nie znajduję praktycznie nic, do czego można byłoby się przyczepić. Naprawdę. Jak dla mnie jest genialnie. :) No, może nie rozumiem tylko o co chodzi w tym: "świecił jasno księżyc, raz za czasu zasłaniany krążącymi po niebie chmurami", ale tak poza tym, to nic nie mam. ;) Jest, jak już rzekłam cu-dow-nie. :)
    Pozdrawiam cieplutko,
    Mossi.
    Ps: Resztę przeczytam niestety dopiero jutro albo pojutrze, gdyż teraz mam jeszcze dość sporo nauki. :|
    Pps: Jak to możliwe, że nie ma tu jeszcze żadnych komentarzy?!
    Ppps: Jeżeli masz ochotę, zapraszam Cię na mojego bloga [nocne-przeblyski.blogspot.com]; uprzedzam jednak, że nie jest niestety nawet w połowie tak dobry, jak Twój. :(

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję bardzo! Niesamowicie się cieszę, że moje opowiadanie przypadło Ci do gustu. I strasznie fajnie przeczytać kilka tak miłych słów na temat własnej twórczości ;)
      To zdanie z księżycem już mi ktoś chyba kiedyś wytknął. Chyba rzeczywiście jest trochę zagmatwane i trzeba je poprawić, więc dzięki za wspomnienie o nim.
      Na pewno wkrótce zaglądnę na Twojego bloga i przeczytam co tam ciekawego tworzysz. Dzięki raz jeszcze i zapraszam do siebie ponownie.

      Delete
  2. Jejciu jakie ładne, przy ostatnim fragmencie słuchałam
    Damien Rice - Accidental Babies <3

    ReplyDelete
  3. To jest świetne! Zaerknęłam sobie na twojego bloga i widzę odnośnik z tytułem "panicz Śmierć". Kocham Śmierć jako personifikację i zajrzałam. I się nie zawiodłam!

    Chciałbym cię też zaprosić na mojego bloga. Przepraszam za spam, ale nie znalazłam u ciebie zakładki spam, która pozwoliłaby mi się pozbyć wyrzutów sumienia:)

    Mal właśnie ułożyła sobie życie. Z poważnym trudem. Ma kochającą rodzinę, świetną siostrę, nowe przyjaciółki, na dodatek możliwe, że pójdzie na dyskotekę z chłopakiem, w którym podkochuje się odkąd go zoabczyła.
    Ale jak sobie poradzi, jeśli jej życie wywróci się do góry nogami i zacznie stać na rękach, jej dawna opiekunka umrze, a śmierć zacznie za nią podążać? Jeśli kilka niepożądanych osób zacznie się nią interesować, a ktoś spróbuje ją zabić? Na dodatek z niewiadomych powodów nikt nie chce jej powiedzieć, o co tu właściwie chodzi…

    Zajrzyj na malcadicta-fantasy.blogspot.com

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję ;) Bardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. Na Twojego bloga chętnie zajrzę jak tylko znajdę chwilkę czasu. Pozdrawiam

      Delete